Po zakupie kanapek w sklepie jedziemy taksówką (co za rozpusta) do Chichen Itza. Standardowo chcemy być rano. Udało się. Na parkingu zjadamy kanapki i wchodzimy. W wejściu spotykamy Polaków na samodzielnej wyprawie po Ameryce Środkowej. Jest jeszcze w miarę pusto i udaje się zrobić zdjęcia bez hord wchodzacych w kadr. W sumie ładne miejsce, ale sprzedawcy wszystkiego krzyczący "dobra cena" i "jak sze masz" na dźwięk polskiego, są ostro wkurzający. Około 10 tłum gęstnieje a upał staje sie męczący - wychodzimy. Łapiemy taksówkę i jedziemy do cenote Ik-il. Niebrzydka, ale w gruncie rzeczy nie warto wydawać takiej kasy, jaką sobie życzą za wejście. Jeśli ktoś nie jest wielkim miłośnikiem cenot może sobie spokojnie darować wydatek.
Po wyjściu łapiemy collectivo do Valladolid. Trzeba sie troszkę przegrupować, żebyśmy się zmieścili, w wyniku czego Bera siedzi obok napomadowanego Meksykanina, niepokojąco chylącego się w jej stronę. Będzie nam to wypominać przez najbliższe kilka dni.
Idziemy na targ. Jest sobota, ale jeszcze działa, więc możemy zaopatrzyć sie w owoce i warzywa (gorzka pomarańcza gratis).
Na obiad kurczak. W parku przy cenocie (moim zdaniem ładniejszej niż Ik-il), na takim zadupiu spotykamy parę Polaków.
Wieczorem jest czas, żeby wybrać się na spacer po Valladolid. Cudnej urody miasteczko. Wieczorem na zocalo fioletowe reflektory podświetlają drzewa, co robi niesamowite wrażenie. Siedzac sobie z kolbami kukurydz w ręku słyszymy nasz piękny język - to wycieczka z pobliskiego Cancun. Polacy sa wszędzie :)
Jutro długo wyczekiwany przez dzieci punkt programu - jedziemy do Playa del Carmen.